niedziela, 28 kwietnia 2013

(62) fotostory zza łazienkowej story

Mam dopierho 4 miesiące, a nie mieszczę się do umywalki. Na psa urhok, co to będzie później?



Może zdołam się jakoś zwinąć. Sprhóbuję może się spiąć, sprhężyć i skurhczyć. Ufff jakże wielki to wysiłek zassać ogon. To włożę jeszcze nogę w tę intrhygującą dziurhkę.
 


 Zajrzę jeszcze pod umywalkę, może się coś przykleiło do odpływu.



Zbadam jak zachowuje się to białe pod wpływem obciążenia, o, tak,  stanę na paluszkach i poskaczę, może cholerhstwo rhunie i sprhawa załatwiona!



Nie rhunęło :/ No to pogrhyzę i poniuplam ciut tę elektrhyczną szczoteczkę do zębów, mrrhhmmm jakie przyjemne wibrhacje!



Po szerhoko zakrhojonych badaniach i licznych prhóbach wytrzymałościowych materhiału, szerhegu czynności hydrhauliczno-orhganoleptycznych wyciągnęłam daleko idące wnioski. Otóż mam dla Ciebie, Małżowino, a moja matko, smutne wieści. Powiem ci w sekrhecie, że umywalkę zapycha Małż swym zarhostem, zrzucając go co rhano do tego obłego wytworhu ściennego. Ja to widzę zza uchylonych drzwi każdego rhanka! Musimy się go pozbyć. Albo kupić nową, ogrhomną, przezrhoczystą, szklaną umywalkę z szerhoką rhurhą. Kocham Cię Mamusiu! Mrrrrhhh!!!!

(Co za zbieg okoliczności - na Allegrho jest jedna taka, która by nam pasowała idealnie!)

sobota, 20 kwietnia 2013

(61) buła vel zdrada Małża

   Małż jest znany z prawienia wysublimowanych komplementów. Wczoraj przed kąpielą usłyszałam z Jego ust rewelację, jakobym miała pupę jak bułka. Hm. Cały wieczór spędziłam w rozterce czy się obrazić na Małża, czy nie. Mnie się bułka kojarzy nieciekawie, ale Jemu bułka mogła się przecież kojarzyć bardzo apetycznie. Mogła być jak grahamka - rumiana i okrąglutka. Z drugiej strony mogła być wielką, bladą i nadmuchaną bułą pszenną z marketu. W mojej wizji osoby własnej i to po okresie długiej zimy, ta druga opcja chyba byłaby bardziej zgodna z rzeczywistością, niestetyż, ach niestetyż. I jeszcze z zakalcem. Tfu! Ale co tam wiadomo, co taki miał na myśli mówiąc o mojej bułce. Minę miał taką, jakby to nazwać, pustą. Może pustkę miał w sobie, bo głodny był? A może takie skojarzenie tylko stąd, że przedziałek pośrodku tylko? Hmmm... No to ci zagwozdka wieczorową porą.
   No i poszłam spać w dalszym ciągu nie wiedząc, czy mam się obrazić na Małża czy nie. Ale rano mój stosunek do Niego wykrystalizował się.
Przez pół nocy Małż zdradzał mnie bowiem z jakąś lafiryndą! I to nie kryjąc się z tym, a wręcz na moich oczach! W moim łożu! Krew mi się gotowała, mózg bulgotał, z uszu leciała para, a z nozdrzy buchało rozżarzone powietrze z lekko wyczuwalnym zapachem siarki. Byłam tak wściekła na Niego,  no i jeszcze ta nieszczęsna bułka! Nabrała jednak kształtu obwisłej buły z Biedry.
Męczyłam się tak w nocy, nie mogąc doprowadzić Małża do porządku, to jest do pozostawienia w spokoju tego babsztyla, a nad ranem poczułam się w półśnie nie dość, że wykończona nerwowo, to jeszcze zziębnięta jak pies. Nogi miały temperaturę lodowca, a pod piernatkami Małża jest zawsze tak cieplutko... mmm... stopy same na paluszkach zaczynały wpełzać, by przylgnąć do małżowych gorrrrrrących łydek... Hola, hola! STOP! Zapaliła się czerwona lampka nad mą głową i zahamowała wszelkie posunięcia. O, nie! Przecież jestem na Niego śmiertelnie obrażona za tę różową landrynę! Ukarzę Go i za cholerę nie wejdę pod jego kołderkę, jeszcze czego! Żeby miał się do kogo przytulić, żeby mu było miło, niech cierpi jako i ja cierpiałam! Podły zdrajca! A masz, za karę!
Rano przy sniadaniu nie odezwalam się ani słówkiem.

- Co Ci jest kochanie? Jestes na mnie zła?

-TAAAAAAAK!!!!!!!!- wybuchłam.

 To ja od wieczora rozgryzam jego komplemento-obelgę, jestem w nocy katowana jego zdradą tuż obok mnie, to jeszcze zmarzłam nieludzko! Tyle od wczoraj się wydarzyło!

A Małż miał cudowną noc- po skomplementowaniu swej Małżowiny usnął snem sprawiedliwego, spał cały czas kołysany czule przez Morfeusza, nareszcie nikt nie wkładał mu zimnych nóg pod kołdrę. Budzi się w cudownym nastroju, a tu Małżowina ZŁAAAAAAAAAAAAA!!!

 Ależ te kobiety komplikują sobie życie.



***
P.S.
Opowiedziałam tę historię An. An rzekła mi na to, że jej mama tez miała taki sen i była wściekła na jej tatę cały dzień! Mąż oczywiście nie wiedział nawet, że coś przeskrobał.

Tak więc, babeczki, dzięki, że nie zwariowałam sama :P 

czwartek, 18 kwietnia 2013

(60) robale i spółka pod trzepakiem

   Po kwiecistym wtręcie nr 59, przed którym nie potrafiłam się obronić, pozwolę sobie przytoczyć sagi część trzecią. Sagi o Petach Domowych.
   Czasowo gdzieś między Eulalią a Euzebiuszem umieścić należy całą gamę rodzimej fauny, którą zgarniałam w domowe pielesze.
   Miejscem najfajniejszych zabaw dla blokowych dzieci, a zwłaszcza dla płci żenskiej, był trzepak. Magiczny w swej prostocie, ale jakże inspirujący. Cztery rury. No, w zasadzie tak to wygląda, patrząc z perspektywy lat. Rury obleczone są jednak w fatałaszki wspomnień.
Edukacja trzepakowa w zakresie dyndania i fikania obejmowała różne w etapach wtajemniczenia, czynności.
Najłatwiejsze było siedzenie. Ale ażeby zasiąść na grzędzie trzeba było najpierw opanować wejście na nią. Sposób najłatwiejszy, ściągający jednak na gramoląca się pobłażliwo-współczujący wzrok kobitek- to uwieszenie się rękami na dolnej rurce i wchodzenie po rurce pionowej, aż do przekroczenia pułapu dolnej poziomej rurki. Następnym etapem było omotanie wokoło rury pionowej i przerzucenie obu nóg nad rurkę. Włala! Kto właził, ten wie o co cho.
Drugi sposób wymagał małpiej wprost sprawności i zdobycie odznaki podwórkowej akrobatki, poniewaz polegał na podskoczeniu i podciągnięciu sie ciała na rurce dolnej poprzez wyprost ramion, potem przerzut nóżąt przez rzeczoną rurkę i juz sobie siedzimy.
Kolejnym etapem wtajemniczenia były fikołki tudzież przewroty. Czyli: siedząc na rurze rzucamy się ciałem w tył (oczywiście nie puszczamy rury), następnie, gdy ciało nie ma możliwosci obrotu dalej w tył, gdyż blokowane jest przez stawy barkowe, z gracją robimy pół obrotu w przód. Już.
To dla dzieciaków. Nieliczni, w tym ja (o matko!) robili koziołki w przód. Siedząc na rurze przechylamy ciało w przód, resztę robi ciotka grawitacja. Byleby nie ciemieniem w beton.
Do poziomu hard należały powyższe akrobacje wykonywane na rurce zwieńczającej trzepak.
Był jeszcze wymyk. Stało się w rozkroku na rurze niskiej, tzrymało się rękami rurę wyższą. Na trzy cztery puszczało się rurę wyższą, w momencie bezwładnego lotu trzeba było złapać rurę niższą, a potem wyskok i lądowanie półtora metra przed trzepakiem, czyli 3cm od ściany śmietnika.
Teraz tak sobie na to patrzę i jestem pełna podziwu dla siebie samej, że przeżyłam dzieciństwo, nie mam trwałego uszczerbku na zdrowiu i nie wylądowałam na wózku. Aż normalnie dziw bierze. No i jestem pełna podziwu dla rodziców, jakie musieli mieć żelazne nerwy. Mi serce w klatce staje jak M&Msy łażą po drabinkach. Zresztą zawsze (tzn od czasu powicia pierworodnego), uważam, że place zabaw to tak naprawdę ściana płaczu, łez, potu i krwi, w powiązaniu z salą tortur, zwłaszcza dla rodzicieli.
Ale miało być o petach. Pety były, owszem w krzakach. Były cudne, zielono-niebieskie i siedziały tabunami na wierzbie płaczącej, płaczącej chyba nad swym losem, który kazał jej rosnąć nie dość, że przy ulicy, to jeszcze przy śmietniku, a co najgorsze, że przy trzepaku. Urokliwe te zwierzątka- motyle dzieci, pojawiały się okresowo i w ilościach hurtowych. Wkładałam je delikatnie do litrowego weka, zbierając pieczołoowicie z listków. Gdy słój puchł z powodu przepełnienia, brałam bractwo do łazienki, gdzie poddawałam je rytualnej ablucji w umywalce.

-O matko! Co ty córo wyczyniasz?! Mamy przecież dosyć robactwa w chacie!- lamentowała Mamina.

Tydzień wcześniej bowiem była cudna dżdżysto-kapuśniaczkowa pogoda, która aż krzyczała: no weź je, pozbieraj wszystkie, zobacz jakie mają piękne nogi, każdy po jednej!

Ślimaki buchnięte Fędzonej Makreli

 Ślimaki rzeczywiście były cudne. Dorodne winniczki, śliczne wstężyki, ślimaczki ogrodowe, a wśród nich śliskie i jakże zwinne bezskorupowe pomrowy. Jedyny mankament, że towarzystwo w nocy tak się bawiło, że rankiem musiałam je zbierać ze ścian i żyrandola. Pokój poprzecinany był śluzowymi ścieżkami jak plan moskiewskiego metra. 
W drugim akwarium zamieszkały więc cudne, zawekowane wprost z płaczącej nad ich losem, wierzby - gąsienice.


Myślę, że faktycznie, mogę się zgodzić z panią Joanną Krupą Tap Madl, że ich oczy są hipnotajzed. Omotały mnie po prostu. No tak się czasem dzieje, że coś omotuje.

***

Bohaterem kolejnego odcinka Sagi o Petach Domowych będzie Adolf :) Zapraszam :)

środa, 17 kwietnia 2013

(59) kwieciście

    Od kilku dni chłopcy znoszą do domu wiechcie kwiatów. Mam w domu dorodny bukiet forsycji. Na komodzie prężą się różowe goździki gałązkowe. Bardzo lubię te kwiaty, nie wiem dlaczego wszyscy uważają je za relikt socjalistycznej przeszłości. Moja Mamina miała białe goździki w ślubnym bukiecie, osobiście ułożonym przez Tatę. Na moim weselu na stołach były kompozycje z zielonych goździków.
W domu w każdym miejscu stoją maleńkie wazoniki ze stokrotkami i cudnie pachnącymi fiołkami. Pytam chłopaków skąd taszczą te cuda.

- No jak skąd, na początku naszej uliczki jest ich cała łąka!

-No serio?? Serioserio?!

-No mamo, na dworze aż fioletowo!

O ja domowa kura! Zdzieliłam się karnie chochlą przez łeb, w okamgnieniu wzięłam Mima za łapę, Mata za kaftan i polecieliśmy. Biegnąc, po drodze odkryłam, że u dwóch sąsiadów magnolie zaczynają strzelać pąkami (dlaczego nasza magnolia jeszcze czeka i na co?), pod ósemką i dwójką wylewa się niebieska rzeka cebulic i krokusów, wyłażą irysy i tulipany (a u mnie szafirki!).
Muszę pogratulować wiośnie, zna się babka na rzeczy. To sie nazywa wejście! Wchodzi spóźniona i przyciąga wzrok wszystkich bez wyjątku. Podwójne uderzenie.

Tymczasem dolecieliśmy biegusiem do jeziora fiołków. Ba! Oceanu fiołków! Jak długo żyję, takiej masy nie widziałam w jednym miejscu!

-Mimie, o raju! Lecimy z powrotem po aparat!

Za rąsię rachu-ciachu, piąty bieg, co jak na dyskopatkę jest nie lada wyczynem! I w dyrdy z powrotem. Niezły ubaw dla sąsiadów. 

I za chwilę w drogę powrotną. Świńskim kuncgalopkiem, w trójosobowym orszaku.

Nie trzeba być jakimś rewelacyjnym obserwatorem, by zauważyć dość niecodzienne zjawisko: na zalanej słońcem łące można było zarejestrować kobietę w kwiecie wieku pełznącą w poprzek trawnika na czworakach, wspartą jedynie na kolanach i łokciach, z błyskającymi bielą pośladkami (ach te biodrówki!) i błyskającym fleszem. Zmieniała co chwila układ ciała i starała się jak najbardziej rozpłaszczyć, by uzyskać jak najlepszą perspektywę żabią. Kobieta leżąc rozkraczona przy szosie udawała, że nie słyszy gwizdów budowlańców. Kobieta udawała również, że nie słyszy klaksonów samochodów. Co więcej, kobieta tarzając się we florze, tudzież brzęczącej faunie recytowała stepy akermańskie:

Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu,
Wóz nurza się w zieloność i jak łódka brodzi,
Śród fali łąk szumiących, śród kwiatów powodzi,
Omijam koralowe ostrowy burzanu.


Zgromadzeni wokół kobiety dwaj małoletni zmuszani byli perwersyjnie do leżenia i pozowania w urokliwym ultrafiolecie.
Niestety, najlepsze wspólne zdjęcia nie wyszły, gdyż Mat zaczął biegać jak poparzony z zaciśniętymi powiekami. Wrzeszczał jak oszalały, że w jego oczodół wtargnęła podstępnie, a zarazem gwałtownie pszczoła. Była to jednak tylko pijana wiosną biedronka, która najwidoczniej pomyliła kwiat z chabrowym spojrzeniem młodego człowieka.  

Poniżej nasze trofea. Dla wytrawnych oczu- tak, to rozbudowywane Hospicjum Palium z Zorkowni. Mieszkamy obok :)













piątek, 12 kwietnia 2013

(58) Euzebiusz ♥

   Jak przyjemnie woda obmywa moje boskie ciało, gdy zwinnie mknę pod jej powierzchnią. Woda jest chłodna, niezbyt czysta, ale mnie to nie przeszkadza, mam świetny wzrok. Ważne, że jest trochę wodnych roślin, bo bardzo lubię się wśród nich chować i przyczajać. Pędzę, a moim motorem jest instynkt. Mam chrapkę na wszystko, co się rusza. Małe rybki, kijanki, ślimaki, owady - drżyjcie, nie czujcie się pewne, dorwę was prędzej czy później. Mój apetyt jest nieposkromiony. Rozerwę was na strzępy, zmiażdżę nogi, pourywam głowy, rozpruję brzuchy. Zanurzę swoje szczęki w waszych wnętrznościach, wygryzę mazistą miękkość ze środka, zostawię pusty korpus. Złapię was, pływam znakomicie, mam ku temu stworzone długie, silne, smukłe nogi. Rosnące na nich sztywne włoski pomagają mi nabierać prędkości, unosić tylną część ciała nad powierzchnię wody, by zaczerpnąć tchu. Tak pobieram powietrze. Jak przyjemnie rozpuszcza się we mnie, mogę długo nurkować bez obaw, że się uduszę.
   Dzisiaj woda paruje w zastraszającym tempie, dziwne. Jest jej coraz mniej, rośliny wynurzają się i opadają na mnie miękkimi, zimnymi taśmami. Plączą się między nogami, już szuram brzuchem po dnie. Tyko gdzieniegdzie widać błyskające kałuże, zrobiło się nieziemsko jasno i nieprzyjemnie ciepło. Próbuję przeczołgać się do zagłębienia z wodą, słychać chrzęst żwiru pod kończynami, drapię pazurami w dno zbiornika, próbuje skryć się pod wodorostami. Jeszcze parę centymetrów. Nagle świat rozmywa się i zmniejsza do granic wyciągniętych nóg otaczając mnie śliskimi przezroczystymi ścianami. Próbuję się na nie wspiąć i uciekać, uciekać, byle dalej przed siebie. Instynkt staje w sprzeczności z mozliwościami. Robi się ciemno. To chyba koniec...

***

-No i jak go zobaczyłem, poprosiłem, żeby spuścili wodę w zbiorniku przeciwpożarowym. Ot i cała historia - rzekł Tata, skromnie patrząc na słój.

-Jak spuścili wodę? całą wodę z tego basenu?!

Na twarzy Taty widniał szczery i rozbrajający usmiech samozadowolenia.

-O matko, widzę, że to jednak prawda... Janusz, jesteś szalony. No i co teraz z tym poczniemy?

-No jak co. Usynowimy. Bo to samczyk. Po akcji, w czasie gdy siedziałem sobie za biurkiem do połowy w negliżu, czekając, aż mi wyschną spodnie, patrzyłem jak doskonale pływa i postanowiłem go ochrzcić pięknie brzmiącym imieniem Euzebiusz. Udało mi się złapać drugiego, mniejszego, ale zanim przyjechałem do domu, Euzebiusz już go pożarł. Żarłoczny jest.- dodał z uznaniem.

-Zaraz, zaraz! Czy Ty siedziałeś w biurze w  majtkach?!

-No przecież widać mnie zza biurka od pasa wzwyż. Miałem jak zwykle marynarkę i krawat.

Rodzina miała ten sam głupkowaty wyraz twarzy, bo i wszyscy równocześnie doznali mózgowej wizualizacji głowy rodziny siedzącej w dostojnie w slipkach i pod krawatem.

-Wiozłeś go ot, tak sobie, w tym słoju w tramwaju?- spytała Mamina z rezygnacją w głosie.

-Nie, skądże! Jeszcze by się przestraszył. Wiozłem go w neseserze.

Oczy Maminy, moje i brata Zeta wpatrywały się w zawartość słoja, która dostojnie przepływała od jednej scianki do drugiej.

-Poznajcie zatem Euzebiusza. Jest sam, ponieważ towarzysz jego podróży, o którym wspomnialem, zmarł w drastycznych okolicznościach przed chrzcinami, a więc bezimiennie. To samiec pływaka żółtobrzeżka. Samica miałaby karbowane pokrywy skrzydeł. Dorodny, prawda?




I tak zamieszkaliśmy w piątkę. Euzebiusz potrafił wspaniale latać, dlatego zamieszkał w litrowej kolbie Erlenmeyera, której wąski wlot uniemożliwiał ucieczkę. Na dnie miał swoje M1 w postaci dorodnej muszli, do której wpływał w momentach zagrożenia. Za taki moment uważał wymianę wody. Proces dzięki temu był dziecinnie prosty, należało tylko dewodować mieszkańca chochelką do sosu. Była to chochelka z czystego srebra, której używaliśmy normalnie do nalewania kompociku. Euzebiusz w momencie wyciągnięcia go ponad menisk wody przewracał się na plecy i podskakiwał wysoko, na kilka centymetrów, jak sprężyk. Nie wiem, czy jest to zjawisko znane nauce, jeżeli chodzi o pływaki żółtobrzeżki, ale u nas prezentowane było malowniczo i okraszone głośnymi okrzykami. Najintensywniej reagowała moja obecna Bratówka. Piszczała radośnie i zawsze dziękowała za kompocik. Po czasie okazało się, że kompocik, owszem, lubi, lecz brzydzi jej się srebrna chochelka. No kto by pomyślał?
Od tego momentu w naszym domu wprowadzono nakaz łapania much. Mamina stanowczo sprzeciwiła się bowiem zwabianiu wielkich wypasionych much na podgniłe mięso, co mogę zrozumieć, ponieważ posiadanie takiego mięsa na parapecie nie jest z gruntu rzeczy preferowane w życiu towarzysko-sąsiedzkim rodziny. Dla podtrzymania prawidłowych stosunków sąsiedzkich, wszyscy zobowiązani byliśmy łapać co się dało. na szczęście naprzeciwko naszego bloku był śmietnik osiedlowy. Najczęściej naszym łupem padały muchy (przysmak), pająki (może być), biedronki (ohydztwo), ślimaki (ok, tylko jak się do tego zabrać?), a zimą mięsko na sznurku...

Euzebiusz w swojej kolbie pomieszkiwał u nas około roku. Zmarł śmiercią naturalną. Muszę przyznać, że to jedyne zwierzę domowe, które zostało przeze mnie spreparowane i pozostawione dla potomności...


środa, 3 kwietnia 2013

(57) Eulalia ♥


- Do widzenia, bardzo miło mi było Pana gościć, Panie Januszu. Nikt nie zna się na ziołach, jak Pan. Cała Polska polega na Pańskiej opinii o surowcu, nasza firma również ceni sobie Pańską wiedzę i doświadczenie, cieszę się, że ostropest z mojej plantacji zostanie przez Was zakupiony. Dziękuję za miłe spotkanie. Mam tu coś dla Pańskich dzieci! Ucieszą się!

Gdyby mój tata nosił okulary, w tej chwili oczy roztrzaskałyby się o ich szkła, wypchnięte z oczodołów strumieniem adrenaliny.
  
- No ale jak przetransportuję toto? Na dworze trzaskający mróz, do domu mam kilkaset kilometrów, a ja jeżdżę pociągami!

- To nic, panie Januszu, może trochę się Pan pobrudzi, może i nie postoi długo, ale chociaż dzieci zobaczą.

***

- Jasny gwint, co tak długo? Noc już prawie zapada. Jak tam kontraktacja? - pyta Mamina.

- No ciekawie... nawet bardzo. Za każdym razem jestem zaskoczony ludzką pomysłowością. Zobaczcie co mam w berecie.

- Haha jaja w berecie! Łupież! Własne uszy!

Tata pieczołowicie rozwija swój beret (cóż za poświęcenie mojego taty- zima AD 1982 była mroźna i długa, a jechać przez pół Polski z gołą głową to sport ekstremalny). A tam...

- O jaaaaaaaaaacieeee. Ale malutki. Mogę go wziąć na ręce?

- To nie on, tylko dziewczynka. Jednodniówka, wyjęta prosto z klujnika.

- Janusz, czyś Ty oszalał? ja wiem, że zwierzątka domowe są miłe, fajne i w ogóle, no ale KURA?! Co Ci przyszło do głowy?!- Mamina jest jak w traumie powypadkowej.

Cudna! Żółciutkie popiskujące kurczątko zamieszkało sobie tymczasowo w klatce po kanarku, bardzo starej i stylowej. Z ceramicznymi poidełkami. Klatkę umieściliśmy blisko kaloryfera, żeby było jej ciepło. 

- Facet miał, jak się okazało, wylęgarnię niosek. Włożył wielka łapę i wylosował mi jedną. Powiedział, że to będzie cud, jak przeżyje podróż i że padnie zaraz :(

Pod wpływem tych słów, tak drapiących nasze dusze, Eulalia była hołubiona jak zamorska księżniczka. Noce spędzała z nami w jednym łóżku przykryta kołderką, pamiętam do dziś jak daleko potrafiła wyciągnąć szyję. Wyglądała jak wąż. Dostawała wyłącznie przegotowaną i letnią wodę do picia, na początku jadła zdobyczne płatki owsiane. Z wiekiem, gdy żółty puszek został zastąpiony przez jastrzębiate piórka, wyjeżdżaliśmy na działkę, gdzie z lubością oddawała się polowaniom na żaby (podróż w torbie z wlotem, liniami PKP!). Połykała je w całości, a jako, że wielkość żaby w porównaniu z kurą jest słuszna, część zadnia żaby w postaci dwóch wierzgających błoniastych i oślizłych łapek była jeszcze widoczna dla świata, podczas, gdy część przednia mościła się w wolu Eulalii. Dość szokujące wrażenie dla obserwujących móc patrzeć na ciągle ruszającego się wewnątrz płaza. Po zjedzeniu żaby, coś powstrzymywało mnie od całowania hrabiny w dzióbek. Nie miałam takich skrupułów, gdy pożerała samodzielnie wygrzebane dżdżownice, ani po pożarciu owadów. Łapaliśmy dla niej na ul.Kasztanowej chrabąszcze majowe (czy także zauważyliście jak drastycznie spadła ich liczebność?). Łapanie czerwczyków było nie lada ekwilibrystycznym wyczynem. Mój Tata czekał na wieczór, gdyż czerwczyki łaknęły światła jak kanie dżdżu. Po zapadnięciu zmroku brał paletkę od badmintona i udawał się ze mna w orszaku na balkon. Brał piękny zamach iiiiii.......forhend! Trafiony, łap! bekhend! jeeeeeest! gem! set! Koniec, mamy już pół wiaderka! Eulalia była mistrzynią w zjadaniu chrabąszczy. Zadawala centralnie między pokrywy skrzydłowe cios łaski, zawsze wystarczył jeden, by owad się nie ruszał. Potem trzymając go w dziobie kilka razy uderzała nim o podłoże z prawa na lewą i, zupełnie jak perkoz rybę, nanizywała się na niego. Jako, że była kurą domową pełnym dziobem, nie gardziła jadłem domowym. Uwielbiała zupę pomidorową. Zawsze podfruwala do góry, by usiąść na talerzu jak na żerdzi. Czasem wpadała nogami do talerza. Wspólne jedzenie obiadu nabierało u nas w domu innego, pełnego znaczenia. Trochę z obawą patrzyliśmy jak uprawia kanibalizm, z rozkoszą pławiąc się w rosołku... Nikt nie miał odwagi powiedziec Eulalii prawdy...
Uwielbiała też szynkę. Zakradała się do kanapek i wciągała wyłącznie szynkę, chlebek i masełko zostawiając dla plebsu. Raz wciągnęła samą siatkę od wędzonej szynki, nie pytajcie nawet skąd u nas cała szynka. Fakt faktem, że to ja musiałam ją wydobywać z wnętrza, szczęściem, że jeszcze tym samym otworem wlotowym. A były to czasy, moi drodzy, kiedy na osobę przypadało po 10 deko szynki na miesiąc! Pamiętacie chyba kartki?
Eulalia była bardzo czyściutką kurką, więc spanie z nią i jedzenie z jednego talerza było normalne. Zdarzało się, że często stołowali się u nas sąsiedzi. Mój tata znany był z dokarmiania wszystkich, którzy przekroczyli nasz próg. Kiedyś nawet wciągnął kominiarza, który zabawił do późnego wieczora, a potem juz nie był w stanie chodzić z kalendarzami...
Tak więc i przyjaciół mieliśmy sprawdzonych, co to grzecznie tuszkę jeszcze żywą wystawiali delikatnie na brzeg talerza i... jedli dalej.
Pamiętam, jak kiedyś podfrunęła jak zwykle z ziemi do talerza, ale tym razem wylądowała w budyniu, niestety gorącym... (wy też jecie gorący budyń?). Bidulka miała poparzone nóżki i tak wydziobywała sobie budyń spomiędzy palców, że aż nam serca krwawiły i do wieczora klęczeliśmy na grochu w ramach pokuty za nierozwagę i głupotę własną...
Eulalia bardzo lubiła chodzić ze mną na spacery. Bez linki i szeleczek, ot tak, saute. Na zewnątrz, w czasie upałów wygrzebywała sobie jamkę w piachu i grzebiąc się w niej na leżąco, z wdziękiem nasypywała sobie ziemię na plecy dla ochłody. Lubiła chodzić sobie i skubać trawkę. Nie oddalała się, zawsze przychodziła na zawołanie. Nie bała się obcych, każdy mógł ją pogłaskać. Swoim pojawieniem się na dworze wywoływała sensację. Nie lubiła samolotów- chyba kojarzyły jej się z drapieżnym ptakiem, a może nie lubiła hałasu. Nie lubiła też psów. Jeden z nich, pamiętam go dokładnie, krótkołapy kudłacz, zagonił ją aż do śmietnika, ale schowała się w szparze między kontenerami, aż jazgotliwiec został odciągnięty przez swoją pańcię, która rzekła, że z ptakiem się nie spaceruje. Dziwne, co? Wycałowałam ją za wszystkie czasy. Od tego momentu przed tymi dwoma rodzajami zdarzeń chowała się na klatce schodowej, biegnąc tam kłusem. Bo teraz clou posiadania ptaka tego gatunku: niby nic- ale żyła nie na wsi, ale w sercu pół milionowego miasta o gęstości zaludnienia blisko 2 tys dusz na km kwadratowy. Co więcej- w M3 zwykłego osiedlowego bloku. Ha! I tu ukłony w kierunku odwagi, specyficznego poczucia humoru i ułańskiej fantazji mego taty.
   Przyszły wakacje. A z nimi kurzy raj. Wyjechaliśmy jak zwykle na działkę. Dla kury- bezkres 4-ech tysięcy metrów kwadratowych z hakiem nieskalanych kosiarką i herbicydem. Spod nóg skakało stado koników polnych (łapaliśmy je wszyscy i znosiliśmy wprost do dzioba, by skosztowała), wieczorem wyłaziły pająki i pachniała maciejka, za płotem stonka pasła się na ziemniaczkach, pod ziemią roiło się od dżdżownic, a turkucie podjadki przewalały się tabunami po pachnącej wilgocią ziemi.
Eulalia już od pewnego czasu była podlotkiem. Miała piękne jastrzębiate brązowo-czarne upierzenie, zarysowały się już widocznie grzebień i korale. W dotyku były jak aksamit i dla człowieka bez gorączki wydawały się gorące. Nie zapomnę tego dotyku :)

Pewnego słonecznego dnia Eulalia była bardzo niespokojna, odzywała się częściej. 

- Nasza kura jest już na tyle dorosła, że zapewne pragnie znieść jajko- zawyrokował Tata.

Wziął zatem siano i, wyręczając kurę w swych obowiązkach, wymościł nim skrzynkę po jabłkach. Zasłonił drugą skrzynką, by stworzyć intymny nastrój i zaprosił kurę do środka. Zamknął drzwi domku, by miała spokój. Aż dziw, że sam nie złożył tam swoich jajek, ale, muszę przyznać, było to dla nas wszystkich emocjonujące przeżycie i wszystkim równo drgała w tym czasie żyłka na czole, kiedy staliśmy szeregiem na zewnątrz domku, a kura sama jak królowa- pomieszkiwała wewnątrz. BO MUSI MIEĆ SPOKÓJ. Po kilku minutach dało się słyszeć triumfalne kokokokokoKOO!! Było ono powtarzane po wielokroć, a w zarówno formie, jak i przypuszczalnie w treści, było dziewicze, a jednocześnie znacząco odmienne od wszystkich dźwięków, które emitowała (gdy zasypiała z nami, cichuteńko sobie gdakała z zadowoleniem mrużąc oczka).
Szopka miała miejsce codziennie- my na zewnątrz, kura wewnątrz domku, gdyż jak już wiemy, kurze potrzebny jest spokój i sielanka przy tej fizjologicznej czynności. Patrząc z perspektywy matki, mogę to zrozumieć.
 Dodam tylko, że jajka zbierane były codziennie do wytłaczanki i stanowiły rodzinną kolekcję. W końcu tata postanowił, że trzeba je skonsumować. Okazało się, że większość z nich ma po dwa żółtka. Ha! Przodowniczka!
 Zastanawialiśmy się co dalej począć z kurą, jako, że zbliżała się jesień i zima, a co za tym idzie, przymusowe odcięcie od spacerków i bytności wśród zieleni, a u ludzi- chomąto w postaci pracy, bądź u pomniejszych- szkoły... Rodzice postanowili więc zapoznać z tematem adopcji Eulalii rodzinę zza miedzy- tam, gdzie jest nasza działka, były regularne zagrody wiejskie. Takie z koniem, krową, świnkami, ptactwem domowym. Takie z wędliną i masłem własnej roboty, ciepłym mlekiem i malwami przed domem.
 Nasza zaprzyjaźniona sąsiadka Halinka, z której dziećmi i Jej mężem Kaziem byliśmy w serdecznej komitywie, robiła coraz większe oczy słysząc historię życia naszej ukochanej kury. Chociaż nie przyzwyczajona była do tak empatycznego traktowania stworów (nawet psów, niestety, o kurach nie wspominając), zgodziła się przyjąć Eulalię do grona swojego inwentarza i opiekować się nią. Niestety, spanie w łóżku, karmienie wyszukanymi wiktuałami, ani głaskanie pod brodą nie widniało na liście :/ Zanim Eulalia miała się stać wiejską kokoszą, musiał zostać spełniony jednak jeden kluczowy warunek. Wymuskaną hrabiankę Eulalię musiało zaakceptować nie tylko stadko tubylczych wiejskich kur autochtonek, ale jeszcze ich szef. Kogut był wielki, miał piękne zielone pióra w kuprze i prężył się po podwórku z wypiętą piersią, co chwila piejąc nad swoim haremem. Pani Halinka wzięła Eulalię pod pachę (och potarga jej piórka, ach nogę jej wygięła, o Boże Boże!) i po zablokowaniu bocznego wyjścia na ogrodzony ogródek oraz drzwi frontowych, zrobiła im randkę w ciemno. Po długiej i napiętej jak cięciwa chwili ciszy, dało się słyszeć gdakanie, kurze wrzaski, pienia, darcie pierza, trzepanie skrzydeł i uderzenia w drzwi. O matuchno, zadziobał, zadziobał o raju!!!!!!!!!! Podnoszę załzawione lico, a do wewnętrznego ogródka wtacza się biegusiem kogut już nie taki piękny, jak na początku... Po trzymającej w niepewności chwili, wyszła nawet niezmierzwiona i dumnie gdacząca Eulalia. :)
Od tej pory nasza kura wiodła prym w stadku. Niejednokrotnie dochowała się stadka maluchów, które wodziła aż do wieku młodzieńczego, śmieszne było to nawet, gdy widziało się drepczące za matką dorodne kogutki.
Jeszcze przez wiele lat przyjeżdżaliśmy na działkę i zawsze po zawołaniu jej imienia, Eulalia szybciutko biegła do płotu. Niemniej, rok po roku, albo nas zapominała, albo nie byliśmy jej już tak potrzebni, bo przychodziła do nas coraz rzadziej.
Pewnego roku, gdy już była bardzo bardzo stara, po Eulalii została tylko kupka piór. Najprawdopodobniej zakradł się lis... Ale ja wierzę, że lata sobie w przestworzach...

***

  Chociaż od tego czasu minęło prawie 30 lat, wiedzcie, że nieraz uroniłam łzę wspominając naszego ptaszka. Także dzisiejszy post piszę z drżącym sercem...
  Można pokochać każdą rzecz na świecie, każdego zwierza i każdą osobę miłością szczerą, bezinteresowna i prawdziwą. I mimo, że nie ma już ani Eulalii, ani mojego Taty, ani pani Halinki i Jej męża, to pamięć i miłość zostają w potomnych.

I po wtóre- całe życie jestem orędowniczką zwrotu- "Mądry jak kura". Kura przybiega na zawołanie, reaguje na swoje imię i imiona domowników, rozumie słowo hop i poklepanie tapczanu. Nie obca jej komenda chodź tu! Kura potrafi się przytulić jak pies. Kto spojrzał kurze w oczy, zauważy od razu, że głupoty tam brak.
  Nie wierzcie zatem ślepo wszystkim ludowym porzekadłom! Wiele zależy od tego, kogo spotka się na swojej drodze i jak dzięki temu sami się zmienimy.


Jam ci, ekstrawagancko, z kurą na głowie, w kwietniu 1983.
Eulalia jeszcze jako młódka, bez grzebienia i korali :)
Mój tata z Maminą moją.
Mamina robi wieeeeeeelkie oczy.
Eulalisia (tak mowilismy zdrobniale) na ręce u c.Danki
(właśnie za chwilkę Eulalia dziobnie Ją w ząb) :D