poniedziałek, 5 stycznia 2015

(158) Chciałam dobrze, a wyszło jak zwykle

     Zainspirowana kolejnym wybrykiem codzienności, przytoczę tu jego stenogram. Domowa ta apokaliptyczna scenka jest wyborną parabolą życia. Uważny czytelnik nie będzie miał najmniejszego problemu z odczytaniem jej ponadczasowości i przechadzać się będzie swobodnie po kładce rzuconej w poprzek gatunków.

    Jak wszem wiadomo, Gwiazdor w swym worze przyniósł Mimowi formikarium wraz z osprzętem. Droga jego była jednak długa i kręta, a u jej zarania widać smutną postać ludzkiego parobka Gwiazdora, który to parobek nie zastosowawszy się do mej prośby o celowe opóźnienie wysyłki, aż do, niemalże dedlajnu, czyli Wigilii, zapomniał o umowie i wysłał paczkę dwa tygodnie przed świętami. A co nagle, to po diable.
 Tymczasem tryby machiny zgrzytnęły, a ona sama ruszyła.

fot. Myrmekolog

    Pierwsze, co zrobiła królowa po przekroczeniu progu, to z wrażenia zniosła jajka. A tu wszystko w proszku, wyprawki brak. Formikarium było na razie tylko szklanym pojemnikiem zaklejonym taśmą klejącą. W woreczku żyłkowym żwirek. W drugim kamyczki. W trzecim igliwie sosnowe. Tak, pełna profeska. W pudełeczku pipetki, probóweczki, łopateczki, instrukcja obsługi i jedzenie. Wszystko w rozsypce, a tu już tymczasem, w probówce, pod lichą strzechą z waty, cud narodzin. Doglądałam ich zatem, robiąc nocną porą, kiedy to ludzkie dzieci w końcu usnęły, papkę dla mrówek, by z głodu i tęsknoty nie oddały duszyczek Matce Naturze. Wdrapywałam się na drabinę w celu ściągnięcia z pawlacza cennego pudełka z drobiazgiem, by nakarmić strudzone robotnice i spasłą królową, a tu jak z probóweczki nie chlusną inwektywy! Że po co ja im przeszkadzam, że tu się z gołym cycem siedzi, że w połogu, że spokoju nie ma w tej chacie, że nie dość, że wstrząsy, turbulencje, zimno i poniewierka, to jeszcze bezdomnym się spokój zakłóca i to w najintymniejszych momentach niewieściego życia! I za każdym razem wyrywały mi ręki korek z waty i pac! - zatykały otwór probówki. Zwiadowczynie jeszcze coś tam krzyczały raus, raus, kłując mnie halabardami w to delikatne miejsce pod paznokciem i mogłam się już oddalić. Karton jeszcze podrygiwał jakiś czas, z jego wnętrza dochodziło mlaskanie i odgłosy kotłowaniny, zakończone głośnym, unoszącym wieko, beknięciem, po czym wszystko się uspokajało i słychać było tylko kołysankę oraz ciche pomlaskiwanie potomstwa u piersi. Po jakimś czasie i te odgłosy milkły, a w pokoju zalegała błoga cisza.

     Nadszedł wreszcie czas, kiedy to zadzwonił mosiężny dzwoneczek, który rokrocznie zwiastuje nadejście Białobrodego. Zarówno Mim, jak i Mat orzekli, że prezenty, które dostali były najlepszymi w ich życiu. Mat przepadł bez wieści, oglądając swoje 250 kart sportowców, w tym dwie z autografami, a Mim pobieżył przygotować formikarium na przyjęcie domowników. Wysypał pedantycznie żwirek, poustawiał załączoną scenografię i zażądał zasiedlenia. Znowu ja. Z wytrząsanej w sposób wysoce brutalny i gwałtowny, probóweczki, wylał się pod moim adresem potok gróźb obelżywych i karalnych, a wśród zgiełku, na ich fali płynęła grubaśna królowa, jajeczka i robotnice w sile około 10 sztuk.
W instrukcji stało jak wół napisane, że zwiadowczynie mają rozpoznać teren i szybciorem wskazać królowej bezpieczną komnatę. Ku naszemu zaskoczeniu zwiadowczynie, widocznie analfabetki od stu pokoleń, stanęły skołowaciałe jak barany, a dzielna królowa samodzielnie podkasała krynoliny i chodu! Jako pierwsza weszła sobie do korytarza. Stanęła 3 cm od wejścia i tak została. Mrówki, uznawszy pewnie, że to tu jest kres ich wędrówki ludu, zaczęły znosić ziarenka piasku i odgradzać matkę od reszty świata. Królowa jednak tylko nabierała sił i jednostajnym krokiem powlokła swe ogromne cielsko do komnaty właściwej. A za nią reszta towarzystwa. I tu powiem coś, co zatrzęsie Waszymi posadami świata i encyklopedyczną, elementarną wręcz, wiedzą.
Otóż mówi się, ze mrówki, jako gatunek, są pracowite. I zadam temu kłam tu i teraz. Z tych kilkunastu mrówek z przychówkiem, całą robotę odwalały dwie. DWIE. Ziarenko po ziarenku tachały na plecach, przebiegając dziesiątki razy zawiłości korytarza i tylko one patrolowały teren. Reszta, jak bezwolne owce, siedziała po obu bokach królowej i trącała ją czułkami. Siedziały na plotach po prostu, gdy tymczasem dwie mrówki przytargały potomstwo, o którym paniusie zapomniały w popłochu i te same dwie latały jak opętane z rzeczonymi ziarenkami.
     Podobną sytuację zaobserwowałam w Palmiarni w Gliwicach (polecam!) Prezentowana jest tam bardzo pouczającą ekspozycja mrówek. Korytarze - szklane rury, biegły pomiędzy tropikalnym zielskiem, z punktu A do punktu B. Były to mrówki grzybiarki (liściarki), które ścinały liście (tu były przygotowane przez pracowników), niosły je do punktu B, gdzie stanowiły ściółkę dla grzybów, którymi mrówki się odżywiały. Mrówek były hordy! Ale ile pracowało? Tylko kilka procent! Reszta biegała wkoło nich w dzikim amoku, robiąc sztuczny tłum.  Bez liścia, raz w jedna, raz w drugą stronę. Leserki, ot co! Markowały robotę jak w starych dobrych peerelowskich czasach.

I teraz dopiero będzie clou, czyli tytułowa literacka parabola.

     Obserwowaliśmy sobie rodzinnie formikarium, gdy wtem u naszych stóp Lima zaczęła miauczeć i pokazywać nam swoje znalezisko.  Znaleziskiem była spasiona stonoga murowa, która była niemą bohaterką >>posta. Dzisiaj będzie nią również.
Wyrywając niemal od ust Limie jej stonogę (ostatnio wyrywałam ją Mimowi, muszę się chyba zbadać, co ja mam z tym wyrywaniem), postanowiłam być hojna i rzucić ją na arenę i na pożarcie mrówkom. Biedne mrówki, pomyślałam, nuda, panie, nuda, papka i miód w kółko. A niech zjedzą sobie coś świeżego, wręcz jeszcze żywego, niech zapolują.

I wpuściłam wielką stonogę do formikarium.

     Co to się zaczęło wyrabiać! Krzyki, piski, wskakiwanie na stół, cucenie omdlałej królowej! Stonoga bowiem bezbłędnie znalazła jedyne maleńkie wejście do gniazda (a mój plan zakładał, że rzeź nastąpi na piaskowej arenie) i pocwałowała bezpośrednio do komnaty. Rozgrzebała wejście, które DWIE robotnice zbudowały w pocie czułków, zrobiła totalna demolkę, tratując wyjące larwy, depcząc po jajach i rozduszając robotnice (pfff robotnice?!) na ściankach. Sapiąc i kwicząc pogalopowała penetrować inne tunele, by finalnie zamieszkać w najwyższej komnacie gościnnej. O matko i córko, popadając tam w stupor! Od razu spostrzegłam, że to samica. Wizja rozmnożenia się stonogi piętro wyżej napawała mnie paniką, oczami wyobraźni widziałam już, jak jej dzieci pożerają MOJE jajeczka i larwy.
Stonoga popadła więc w rzeczony stupor, mrówki po chwilowej panice, również. A my po drugiej stronie szybki rzucilim się przez morze ku lekturze. Z lektury dowiedzieliśmy się, że stonoga nie jest mięsożerna (uf), ale czasem jest kanibalistyczna (czy pozna, że mrówka to inny gatunek?), a odżywia się zmoczonymi wiórkami drzewnymi i butwiejącymi resztkami roślinnymi. Jako, że nie mieliśmy na stanie zbutwiałego mebla, poleciłam przytomnie Małżowi, by przyniósł rozmoczone drewienko ze ściółki kuwetowej Limy. Po chwili Małż pojawił się z czubatą michą kociego żwirku na zakrętce od kefiru. Na bogów, oby życia starczyło mojej stonodze na pożarcie tej fury wiktuałów!

     Stonoga niestety nie była głodna. Była za to spragniona przygody, a obudzona w środku, bądź co bądź, zimy, złakniona towarzystwa. Pocwałowała zatem radośnie jeszcze ze trzy razy do mrówek, poleżała na plecach i za każdym razem wracała do swego pokoiku na poddaszu. Postanowiłam babę nadziać na drucik (Małż przyniósł zwój kabla). Ale to włochaty drucik do wyrobu, nota bene, owadzich odnóży, który miał w posiadaniu Mim, było strzałem prawie w 10. Niestety, drucik nie chciał wyginać się w stronę, którą byśmy sobie życzyli. Pozostała więc wersja okrutna, którą stosowali różnej maści bezlitośni oprawcy. Świecenie w oczy! Poszukaliśmy zatem latarki i dawaj, po oczach stonodze. Teoretycznie powinna, franca, uciekać od światła, ale nie. Ta na plecki, leżaczek, okulary, filtry na ciało i drink z palemką! O nie! Zostawiliśmy ją więc w spokoju, by na zimno przeanalizować położenie i zaplanować desant.
     Po analizie danych, wylizaniu ran na morale, wyśmianiu przez rodzinę (rodzina! Ha!), zebrałam się w sobie i w samotności poszłam stanąć oko w oko z tym szatańskim pomiotem. Jako zdesperowana matka tego poronionego pomysłu z karmieniem mrówek, które o mały figiel nie przeobraziłoby się w karmienie stonogi mrówkami, przeszłam do rękoczynów i wytrzęsłam babę z domu! Odbiło się to na mrówkach (poprawiając opadłe na oczu chustki, chyba mnie już znienawidziły), ale stonoga wyszła, popędzana wiązką świetlną z obu stron - z jednej lampką, z drugiej latarką, a z trzeciej chłostana okrzykami znerwicowanych prawowitych mieszkanek.

     I tak pozbyliśmy się nieproszonego gościa. Mim zamknął ją w osobnym insektarium-izolatce, gdzie nazajutrz oddała ducha Matce Naturze, a może tylko wyschła z tęsknoty.

     I było Limie od ust odejmować i zmieniać bieg rzeczom?  Naginać prawo natury i rozduszać kontury świata? Zmieniać tor przeznaczenia? Gość w dom - Bóg w dom? Zapraszać i wyganiać? Przyjmować wilka w owczej skórze i samej sobie podkładać konia trojańskiego? Ileż paraleli się tu ulęgło! Tylko przebierać jak w ulęgałkach!