niedziela, 25 grudnia 2016

(233) O nierównej walce z procentami

     By nieco osłodzić sobie obraz Świąt, które u mnie w tym roku wyjątkowo gorzkie, w godzinie późnowieczornej przypomniałam sobie, że jest na świecie coś takiego jak alkohol. Płyn rzadko widywany w moich stronach, zupełnie jak kwiat paproci, a szkoda, bo, jak wiadomo, posiada magiczną zdolność rozpuszczania konturów, likwidowania ostrych krawędzi i szlifowania fasetek w odpowiednią formę. Postaram się poprawić! Właśnie wróciłam z sanatorium, więc moje szanse  znacząco wzrosły.
     
     Zdarłam więc pajęczyny porastające szafkę, której ćwierć półki spełnia rolę barku i klękając przed nią nabożnie przejrzałam wiktuały. Na pierwszy plan wysunęła się pękata, bodajże litrowa, butla, z której w zeszłym roku międzynarodowe, doborowe towarzystwo Pań przy Wielkiej Okazji Wpisywania się w Annały Literatury sączyło kukułczankę made by Jarecka. Niestety, butla ziała rozdzierająca trzewia pustką.

     Obok tej pustki stała wódka meksykańska sprzed bodajże dziesięciu lat. Nie dość, że nie pijam mocnych trunków, a zapach wódki mnie przygniata, to ta jeszcze miała na swym dnie truchło larwy nieznanego ludzkości gatunku. Podejrzewam, że to coś z rodzaju Delirium tremens. Nóżki rachitycznie podgięte pod miękki brzuszek, czarne oczka na przekrzywionej męczeńsko główce, ciało białe, zmacerowane i udręczone, co w konsekwencji nie nastrajało świątecznie, wręcz nawet antykoncepcyjnie.

     Kolejnym trunkiem była ekskluzywna wódka rasy miodula, którą dostaliśmy z okazji parapetówki kilka lat temu. Wódeczka w skórkowym woreczku, a'la moszna, z ręcznie wypisaną etykietą z numerem beczki, z której została zlana i szereg innych, pisanych odręcznie wiadomości, dla mnie zupełnie zbytecznych, bo nie jestem targetem dla żadnych wódeczek. Mat jednakże podłubał w smartfonie i kategorycznie zakazał mi jej dotykać, odczytawszy cenę na Allegro. No więc butelczyna będzie leżakować u nas kolejne lata, kto wie, czy nie dziesięciolecia. W sumie dobrze, bo może zbijemy na niej malutką fortunkę.

     No i pochodu potłuczonych maszkaronów dopełnia maleńka piersióweczka ruskiego koniaku, już chyba pełnoletnia. Koniaku to ja w ogóle nie lubię, nawet zapach przyprawia mnie o mdłości. Mam niestety chamskie, a podejrzewam nawet, że nie czarne, tylko miętkie i luziowe, podniebienie, bo lubię wyłącznie szampana, białe wino i piwo (jasne, gorzkie i bez profanacyjnego soku i słomki). 
     
     Tymczasem, ku mojemu zaskoczeniu, w ciemnicy szafki, za wodą święconą, którą trzymam w butelce po winie mszalnym z etykietką Najświętszej Panienki (osobiście czekam na cud), stała butelka gruzińskiego wina, niestety czerwonego. Cóż, poświęcę się. Niech będzie już to czerwone, skoro raz na pięć lat mam ochotę się znieczulić lampką.

     Tylko dziesięć minut zajęło mi szukanie korkociągu i kolejne tyle próby wyciągnięcia korka czymś, co miało kształt knurzego penisa i powinno leżeć w muzeum tuż obok Szczerbca.

    Tak więc, jak się można łatwo zorientować, butelczyna z obskubanym korkiem zachowała cnotę i spoczęła w krypcie obok larwy, ruskiego i mioduli. Niech jej szkło lekkim będzie. Kij jej w szyjkę. I tak nie lubię czerwonego. Pf.


Wesołych Świąt, Kochani, bo bo co nam zostało? Tyle naszego!
Jedzcie i pijcie, bo:



Achtung, apdejt!

     Składam samokrytykę. Że też ja o tym nie pomyślałam wczoraj! Jako matka chłopców i siostra jedynego brata, jedyna córka mego ojca, powinnam przecież wiedzieć jak się postępuje z kobietami, nawet kruchymi jak szkło butelki.
Otóż, król Julian też to wiedział i żarliwie wyłuszczał te kwestie żyrafie w umieralni. Azaliż poszłam po rozum do głowy, długo nie wracałam, ale w końcu jestem. Wcieliłam się zatem w gentelmana, który próbuje uwieść wybrankę. Wcześniej próbowałam deflorować na siłę, a jak wiadomo, przynosi to skutek odwrotny od zamierzonego. Tak - przemyślałam kwestię konsumpcji naszego związku - otworzyłam barko-półkę, by porwać butelkę w ramiona. Poszeptałam jej ciepłe słówka, ogrzałam oddechem, zaplanowaliśmy przyszłość, przynajmniej tę najbliższą, po czym rzuciłam się na podłogę na kolana, między którymi była butelka. Rzucenie się na kolana jest tu kluczowe. Butelka wtedy rozmięka i jest uległa. Wkręciłam jej zatem w szyjkę korkociąg, a ona pozwoliła na wszystko. Tadam. I w ten oto sposób spędzamy upojny wieczór. Będzie trochę cierpka z początku, ale mam nadzieję, że nasze stosunki nabiorą słodyczy. Na zdrowie!


apdejt 2:

Po pierwszym łyku z całą mocą trafiło do mnie, jak bardzo nie lubię czerwonego! Sorry, maleńka, ale musimy się rozstać. I nie, nie idę do tej meksykańskiej larwy. Po prostu nie pasujemy do siebie.